O miłości do klubu, erze trenera Piechniczka, kibicach czy kuriozalnych sytuacjach z dawnych lat… Zapraszamy na sentymentalną podróż w przeszłość z Mariuszem Łańcuckim – wieloletnim kierownikiem i oddanym kibicem Odry Opole.

– Zaczęło się od ojca… Mój tata – Franciszek, pracujący wcześniej w Lwowiance Opole, był jednym z założycieli Odry. Wiele razy opowiadał mi o tym, jak przyjechał do Opola i w 1945 roku, poszukując domu, spotykał Niemców opuszczających swoje miejsca zamieszkania po przegranej wojnie. Dom, w którym teraz siedzimy, wybrał zresztą nieprzypadkowo, bo oprócz tego, że jako jedyny ma ,,na wyposażeniu” cztery piwnice, to jeszcze znajduje się bardzo blisko stadionu przy Oleskiej! Zatem już będąc w wózku ,,wsiąkałem” w ten Klub. Można powiedzieć, że żyję Odrą od narodzin.

W jaki sposób stał się pan jej pracownikiem?
– Cały czas byłem tak blisko klubu, że z perspektywy lat wydaje mi się, iż to była tylko kwestia czasu, chyba zostałem naznaczony. Zresztą, pierwszy raz poszedłem na trening pierwszego zespołu i… dostałem w głowę piłką od Engelberta Jarka!

Wie pan, skończyłem szkołę średnią i dostałem pracę w drogownictwie, ale stale byłem w pobliżu. Wtedy zaproponowano mi, żebym zaczął pracować w Odrze, na co od razu się zgodziłem. Z początku byłem kimś w rodzaju gospodarza, ale zajmowałem się głównie pierwszą drużyną. Dbałem o to, żeby niczego jej nie brakowało, a wszystko zawsze było przygotowane do treningu. Z czasem zacząłem wprowadzać do szatni coraz większy ład. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale kiedyś posegregowane stroje w osobnych szafkach nie były codziennością. Oprócz tego, zadbałem również o to, żeby ubrania każdego zawodnika miały wyhaftowane numery czy nazwiska. Do dziś pamiętam, że pomagały mi w tym mama z siostrą! Teraz mogę powiedzieć, że za mojej kadencji – oczywiście dzięki niektórym znajomościom – zawodnicy Odry byli jednymi z najlepiej ubranych w kraju. Wtedy trudno było sobie wyobrazić stroje z Pumy czy Adidasa w piłkarskiej szatni, a dzięki uprzejmości kierownika reprezentacji Polski, mogłem w sprawdzonym miejscu zdobyć je za symboliczne dwie czy trzy „flaszki”.

I tak cały czas towarzyszyłem ówczesnemu kierownikowi Odry – panu Andrzejowi Mazurkowi, który obserwował moją pracę. Dostrzegł we mnie te skłonności organizacyjne i po byciu jego asystentem, stałem się kierownikiem drużyny. Jednak do czasu, kiedy nie byłem nim oficjalnie, zawsze obserwowałem spotkania z wysokości krzesełka ustawionego przy starej skoczni do skoku wzwyż.

Co należało do pańskich obowiązków?
– Oprócz tego, o czym mówiłem, zajmowałem się również rzeczami typowymi dla kierownika drużyny. Zameldowanie w hotelach, zaplanowanie posiłków, trasy. Często dochodziły również takie obowiązki, jak spisanie informacji na temat obiektu przed meczem. Pamiętam, że przed meczem z Magdeburgiem w Pucharze UEFA musiałem, pisząc na maszynie, sporządzić pełną księgę informacji z tłumaczeniami w innych językach i potem wysłać je w specjalnych kopertach do UEFA.

Przygoda z Pucharem UEFA była bardzo krótka…
– Tak, to prawda. Pamiętam, jak po losowaniu żałowaliśmy, że trafiliśmy akurat na ten zespół. Liczyliśmy na jakąś uznaną markę, a dostaliśmy zespół mocny jedynie piłkarsko, a w dodatku taki, z którym czasem mierzyliśmy się w sparingach podczas zgrupowań w Niemczech. Niedosyt był tym większy, że zabrakło naprawdę niewiele, bo przegraliśmy w dwumeczu 2:3.

Pan organizował obozy?
– Tak, tym również się zajmowałem. Jeździliśmy wtedy do Ulm i graliśmy towarzysko z niemieckimi zespołami. Zawsze wspominam sytuację, jak przed jednym ze sparingów w trakcie obozu – chyba nawet z tym przeklętym Magdeburgiem – trener Piechniczek standardowo poprosił chłopaków o zjedzenie lekkiego posiłku, a nasi rywale objadali się do pełna ziemniakami i tłustym mięsem, a potem… walnęli nas 4:0!

Trener Piechniczek miał swoje przedmeczowe rytuały?
– Nie pamiętam, żeby miał ich przesadnie dużo, ale na pewno chciał, żeby zawodnicy zawsze na 2 godziny przed meczem zjedli coś lekkiego. Jajko na miękko, kawałek szynki, ewentualnie jakieś ciasteczko. Lubił również zaprosić jednego czy dwóch kluczowych zawodników na indywidualną rozmowę przed meczem, żeby ich szczególnie mentalnie podbudować.

Przed meczami domowymi miał zwyczaj przejść się po Opolu w poszukiwaniu zawodników w barach czy restauracjach, ja zawsze mu w tych wyjściach towarzyszyłem. Ale zawodnicy nie byli głupi i jak dostawali cynk, że się zbliżamy, to od razu wracali do domu! (śmiech)

Co się działo, jak już kogoś spotkaliście?
– Antek zawsze rozgrywał to umiejętnie i nigdy nie robił z tego afery. Zawodnicy zazwyczaj dowiadywali się o tym wtedy, gdy musieli zostać na drugim treningu lub dostawali trudniejsze ćwiczenia do wykonania. I wszystkim się odechciewało!

Zdarzało im się przesadzać?
– Wie pan, święci nie byli, ale zawsze znali umiar i dopóki nie odbijało się to na grze – mogli sobie pozwolić na trochę luzu. Pamiętam –  przeddzień meczu w Łodzi, miałem klubowego fiata, a śp. Zbyszek Kwaśniewski poprosił mnie, żebyśmy pojechali do Warszawy, bo musi się z kimś spotkać. Grał kilka lat w warszawskiej Gwardii, więc miał tam znajomych. Wracaliśmy już nocą, Zbyszek „lekko zmęczony”, a tego samego dnia wyszedł na boisko i był jedną z kluczowych postaci w zwycięskim meczu z Widzewem! (śmiech)

Zatem legendarna historia o wjechaniu maluchem do restauracji jest prawdziwa?
– Pewnie! Józek Młynarczyk wziął malucha Bronka Kabata i wjechał nim przez takie duże, rozsuwane drzwi do kawiarni na Rynku. Aktualnie tam znajduje się bodajże naleśnikarnia. Było trochę śmiechu, wywołał jakiegoś zawodnika przez jednego z członków obsługi, ale od razu wyjechał, zaparkował i wrócił tam na nogach. W tamtych czasach na mieście wszyscy znali piłkarzy Odry i choć mogli trochę więcej niż inni, to gdyby przesadzili, mieliby spore problemy.

Tamta drużyna była ze sobą bardzo zżyta?
– Była jak rodzina. Tym bardziej szkoda, że po mistrzostwie jesieni na koniec zajęli tylko 5. miejsce w tabeli.

Niedosyt?
– Ogromny. Wszyscy – jak to się teraz mówi – napompowali balonik, który bardzo głośno pękł. Komitet PZPR naobiecywał zawodnikom talony na samochody i inne cuda, a po kilku słabszych meczach ich zawieszał. Jeździliśmy na każdy mecz pewni swego i czuliśmy, że z każdym możemy wygrać. Pamiętam na przykład mecz na Arce Gdynia, jeszcze na starym stadionie. Mnóstwo kibiców gospodarzy na „Górce”, w końcówce meczu Tyc poszedł bokiem, dorzucił Korkowi, a ten swoim strzałem uciszył cały stadion i wygraliśmy 1:0. Takich pamiętnych zwycięstw było jeszcze więcej…

Chociażby te z Legią.
– Dokładnie. Pamiętam do dziś – przegrywaliśmy do przerwy, a trener Piechniczek wszedł do szatni i powiedział chłopakom, że teraz mają pokazać klasę i charakter, bo druga połowa będzie transmitowana w telewizji. Wtedy Bolcek zaczął strzelać i zrobiło się 5:3 dla nas! Po tym meczu zorganizowałem drużynie kolację w motelu w Polichni, gdzie akurat puszczano powtórkę drugiej połowy tego spotkania. Goście, którzy jedli w tym samym miejscu zorientowali się, że siedzą obok zawodników, którzy właśnie „grają” na ekranie. Byli przejęci – podchodzili, zagadywali nas.

Z innego zwycięstwa z Legią pamiętam złość Kazimierza Deyny. Był tak sfrustrowany, że nie może poradzić sobie z naszą defensywą, że biegał za Achimem Krawcem, pluł na niego, wyzywał od „Hanysów”. Był całkowicie bezradny. Jak się okazało – to był jeden z jego ostatnich meczów w Polsce.

Który z meczów domowych wspomina pan najlepiej?
– Z pewnością ten z ŁKS-em. Przyszło wtedy tyle kibiców (ok. 20 tys. – przyp. red.), że musieli siedzieć w okolicach bramek i przy linii końcowej, a sędzia zgodził się na rozegranie tego spotkania dopiero po konsultacji z kapitanami obu zespołów. Janek Tomaszewski tłumaczył wtedy wpuszczone bramki tym, że przeszkadzali mu kibice stojący za nim. Po tym meczu zresztą kazano zamontować wokół stadionu wysoki płot – tak, by kibice nie mogli się przez niego przedostać. Była afera.

Kibicowsko to zupełnie inne czasy…
– Wtedy na niektórych treningach było więcej, niż teraz na meczach mistrzowskich! Teraz nie potrafię uwierzyć, jak spiker mówi, że jest nas ponad 2 tysiące i że to najlepszy wynik w tym sezonie.

Według pana – z czego to wynika?
– Myślę, że tradycja „Wielkiej Odry” już wymarła. Stali bywalce albo już nie żyją, albo nie mają ochoty przychodzić na stadion. Na pewno potrzeba lepszej promocji, żeby zainteresować młodych i przywrócić dawnym kibicom chęć powrotu na Oleską. Wtedy kibice zjeżdżali się ze wszystkich ościennych miast i wsi, teraz tego nie ma…

Pan oczywiście cały czas gości przy Oleskiej.
– Kiedy tylko mogę, to jestem. Obserwuję to, co się dzieje i mimo wszystko jestem dobrej myśli. Czuję, że trener Rumak ma pomysł na ten zespół i po niektórych zawodnikach widać, że im się chce i że chcą walczyć. Taki Moder czy Baranowski może nie prezentują się idealnie w każdym meczu, ale ja doceniam to, co kiedyś było najważniejsze, czyli zaangażowanie, a to widać po nich w każdym spotkaniu.

Wracając jeszcze do pańskiej pracy w Odrze – zdarzyła się panu jakaś spektakularna wpadka w roli kierownika?
– Tak, jedna. Puchar Polski, lata 80., graliśmy z jakimś mało znanym zespołem, gdzieś koło Jeleniej Góry. (Orzeł Lubawka 2:1 Odra Opole, 1/16 finału PP, sezon 1982/1983 – przyp. red.). Przegrywaliśmy i trener w nerwach poprosił mnie o zasygnalizowanie kolejnej zmiany, więc wypisałem kartkę bez namysłu i wprowadziliśmy kolejnego zawodnika. Dopiero potem zorientowałem się, że… limit wyczerpaliśmy chwilę wcześniej. Po meczu podszedłem do sędziego, wyjaśniłem sytuację i poprosiłem, żeby nie ujmował tego w protokole. Tak też zrobił. Ostatecznie i tak przegraliśmy to spotkanie.

Dużo znajomości z tamtych czasów utrzymało się do teraz?
– Nie licząc ludzi, których już niestety z nami nie ma – prawie wszystkie. A z reszty znajomości pozostaną wspomnienia. Miałem na przykład przyjemność towarzyszenia Antkowi Piechniczkowi w trakcie jego pracy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy całej reprezentacji Polski za czasów Górskiego czy Piechniczka właśnie, bo zawodnicy mnie znali, lubili i proponowali mi wyjazdy razem z nimi. Tak poznałem Bońka, Gorgonia, Kasperczaka, Deynę, Lubańskiego… Te kontakty pomagały mi później w pracy. Cenię sobie każdą znajomość i zawsze to było dla mnie najważniejsze. Nadal organizuję spotkania „starej gwardii” Odry i wszyscy dobrze ze sobą żyjemy.

Pewnie wszyscy zgłaszają się do pana po jakieś archiwalne zdjęcia i zapiski!
– Fakt, mam tego bardzo dużo. Po przejściu na emeryturę muszę się tym zająć ,„na poważnie” i wszystko posegregować. Kiedyś przekażę to pewnie Sebastianowi Bergielowi (redaktor strony www.historia-odry.opole.pl – przyp. red.), żeby się to nie straciło. Ważne, żeby pielęgnować pamięć o tamtych czasach i dokonaniach z przeszłości.

A wybiegając w przyszłość – czego życzy pan ludziom związanym z Odrą w 2019 roku?
– Cierpliwości i wiary. Muszą trwać przy tej drużynie jak najdłużej, żeby żaden wysiłek nie poszedł na marne. A w przyszłych latach – już na nowym stadionie – jak najwięcej radości z gry Odry.

Rozmawiał: Mateusz Gajdas

Na głównym zdjęciu: Mariusz Łańcucki (z lewej) odbierający pamiątkową koszulkę z rąk wiceprezesa Ireneusza Gitlara

Fotografie: prywatne archiwum Mariusza Łańcuckiego