Kto wie, czy w ostatnim czasie nie był jednym z największych talentów opolskiej piłki. Mimo że dopiero w czwartek skończył 25 lat, przeżył w futbolu wiele. Obecnie jest rezerwowym Ruchu Chorzów, z którym w niedzielę zmierzą się niebiesko-czerwoni. Był pretekst, by siąść z Adamem Setlą przy kawie i trochę powspominać…

W Odrze spędziłeś prawie trzy lata, rozegrałeś kilkadziesiąt spotkań, strzeliłeś ponad 20 goli. Jakie masz skojarzenia z tego okresu?
– To był w tamtym czasie inny klub niż teraz. Wielka Odra się odradzała, funkcjonowała inaczej niż teraz, ale warunki do treningu już wtedy stawały się bardzo dobre. Otwierano wówczas w Opolu Centrum Sportu. Było widać, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.

Odszedłeś w nietypowym momencie, bo w środku rundy jesiennej sezonu 2013/14.
– Awansowaliśmy do drugiej ligi. Byłem najlepszym strzelcem zespołu, ale skończył mi się wiek młodzieżowca. Do klubu z BKS-u Bielsko ściągnięty został Marcin Kocur, który w trzeciej lidze śląsko-opolskiej zdobył kilka bramek więcej ode mnie. Postawiono na doświadczenie. Marcin miał bodaj 31 lat, ja – 21. W okolicach piątej-szóstej kolejki zaproponowano mi, bym budował formę w B-klasowych wtedy rezerwach. Nie zgodziłem się i dogadaliśmy się na rozwiązanie kontraktu. Nie ukrywam, że miałem do zarządu ogromny żal.

Początek w Oderce, po przenosinach z Czarnych Otmuchów, miałeś piorunujący. Jeden z kibiców powiedział ostatnio: „Setla… Miałem nadzieję, że zostanie legendą Odry”. Jako 19-latek strzelałeś u trenera Kaniuki gola za golem. Co poszło nie tak?
– Na początku miałem rzeczywiście świetny okres. Oglądały mnie GKS Tychy i Nieciecza. Odmówiłem; powiedziałem, że chcę zostać w Odrze i awansować z nią do drugiej ligi. Może to był kluczowy moment? Potem, za trenera Mielnika, przyszedł słabszy sezon. Leczyłem kontuzję, której doznałem po swojej pierwszej rundzie w Opolu. Pamiętam, że pojechałem wtedy na mistrzostwa Polski amatorów. Złapałem tam uraz pleców. Przyznam też, że to nie był dla mnie łatwy czas. Byłem jednym z najmłodszych zawodników w zespole, zarabialiśmy „frytki”, po 500-600 złotych. W wielu klubach działo czy dzieje się tak, że nie szanuje się swoich, a głaszcze obcych. Mieszkałem w Opolu, nie miałem internatu, dlatego musiałem sobie jakoś radzić. Dorabiałem, pracowałem.

To znaczy?
– Miałem już wtedy prawo jazdy. Mój szwagier miał dużą plantację truskawek. Sam sobie z nią nie radził, dlatego pomagałem mu. Pakowaliśmy całego busa truskawek, wsiadałem za kierownicę, jechałem na giełdę. Do Katowic, na Załęże. Sprzedawaliśmy tam truskawki. Wyjeżdżałem koło 22, zwykle byłem w domu o drugiej w nocy. Rano coś tam porobiłem, szedłem na trening – i z powrotem, i znowu praca. Gdy była okazja, pomagałem szwagrowi. W klubie o tym wiedzieli. Pamiętam, gdy trener Żuraw kłócił się o podwyżkę. „Nie może być tak, że wiodący zawodnik trzeciej ligi zarabia 600 zł” – mówił. Po awansie dostałem 1200 złotych. W tamtym sezonie w trzeciej lidze rozegrałem 80 procent meczów, zdobyłem najwięcej bramek.

Co działo się po rozstaniu z Odrą?
– Pamiętam dobrze, że 21 września 2013 rozwiązałem kontrakt, a cztery dni później byłem już na pierwszym treningu Ruchu Zdzieszowice. Namówił mnie poniekąd Marcin Feć. Okazało się, że nie mogę już jesienią grać w drugiej lidze. Z racji tego, że w kadrze Ruchu był wtedy jeden napastnik, Dawid Hanzel, prezes Chmiel zaproponował mi jednak, bym stworzył dla niego taką treningową konkurencję. Byliśmy już dogadani na kontrakt, ale nałożyło się to wszystko z zimowym morderstwem burmistrza Zdzieszowic. Pan Chmiel zachował się bardzo w porządku. Powiedział, że nie może spełnić moich wymagań, ale od września do grudnia i tak mi płacił, za co bardzo mu dziękuję. Gdy się okazało, że w Ruchu nie mam szans, zacząłem szukać nowego klubu. Przez dziesięć dni byłem na testach w Pelikanie Łowicz z drugiej ligi wschodniej. Chciał mnie, ale zaoferował słabe warunki, dlatego się nie zdecydowałem.

I co dalej?
– Chciałem iść do straży pożarnej. Praktycznie wszystko było już załatwione, miałem pójść do zawodowej pracy. Trenowałem wtedy w trzecioligowym Otmuchowie. Jeden ze sparingów graliśmy z Odrą. Przegraliśmy bodaj 1:2, strzeliłem gola i… odezwał się do mnie Robert Szuster, dyrektor sportowy Nadwiślana Góra.

Niejeden nawet zawodowy piłkarz, z drugiej czy trzeciej ligi, tej straży już by z rąk nie puścił.
– Nie byłem już jakoś bardzo młody, miałem 22 lata, ale postanowiłem, że jeszcze spróbuję w piłce. Dyrektor Szuster skusił mnie chęcią awansu klubu do drugiej ligi. A ja… chciałem udowodnić działaczom Odry, że jestem w stanie na poziomie drugiej ligi spokojnie pograć. Zawziąłem się.

No i awansowaliście.
– Na początku, w trzeciej lidze, siedziałem na ławce, więc nie było łatwo. Wywalczyliśmy jednak tę drugą ligę, a ja w barażach z Sokołem Ostróda zdobyłem dwie ważne bramki. Wiedziałem, że dam radę na poziomie centralnym. W drugiej lidze zaczęliśmy kiepsko. Potem trener Nocoń na mnie postawił. Strzeliłem 16 goli. Po sezonie dostałem zaproszenie od Piasta, Podbeskidzia i Ruchu. Byłem w Gliwicach, w Bielsku, a zostałem w Chorzowie.

Góra… Grać w tak maleńkiej miejscowości na poziomie drugiej ligi to chyba przeżycie.
– Sam pochodzę z takiej miejscowości. Sidzina, dwa tysiące mieszkańców, podobna wioska jak Góra. W mojej miejscowości funkcjonuje klub Góral. Ludzie, którzy kiedyś tam emigrowali, byli z gór. Charakterni. W Nadwiślanie trochę traktowałem to tak, jakbym grał dla swoich. Bardzo dobrze się tam odnajdywałem. Zresztą, mieszkałem obok, w Harmężach, już w województwie małopolskim. Jestem ze wsi i tam ta wieś mi służyła. Bardzo dobrze wspominam okres współpracy z trenerem Noconiem. Mamy podobne spojrzenie na futbol. Zresztą, sporo rozmawiam z trenerami. Bo lubię; to mnie interesuje.

Podobne spojrzenie, czyli jakie?
– Polska piłka na tym poziomie… Liczy się dobra defensywa, gra na zero z tyłu. I kontra, stały fragment gry. Trener Nocoń doskonale to rozumie. Niedawno rozmawialiśmy ze sobą, jestem zresztą z nim w stałym kontakcie, bo uważam go za świetnego specjalistę. Przyznam, że po cichu nawet kibicuję Podbeskidziu, by pod jego wodzą zrobiło ekstraklasę.

Jak wspominasz rok spędzony w ekstraklasowym Ruchu Chorzów?
– Może z „politycznego” punktu widzenia trochę zepsułem, bo wtedy – latem 2015 – poszedłem tam z Góry na wypożyczenie. Z niższej do wyższej ligi… Wydaje mi się jednak, że naprawdę bardzo szybko udało mi się zadebiutować u trenera Fornalika.

Co zapamiętałeś z debiutu w ekstraklasie?
– Derby u siebie z Górnikiem Zabrze, prowadziliśmy 1:0… Wyjątkowe przeżycie, móc wejść na boisko w takim momencie. Nie ukrywam, że wtedy w Ruchu była bardzo mocna kadra. Dla mnie to było wyróżnienie. U trenera Fornalika niektórzy czekali na debiut trzy lata, ja – dwa miesiące. To był moment, w którym sądziłem, że mogę pograć więcej.

Czemu nie wyszło?
– Bo od razu, na pierwszym treningu po derbach, rozwaliłem kolano! Na pół roku! Do pełnej dyspozycji wróciłem dopiero w marcu, a wypożyczony byłem do czerwca. Trudno już było pokazać, co potrafię.

Mogłeś czuć żal, Waldemar Fornalik ma rękę do napastników jak mało kto.
– Porównywał mnie do poprzednich napastników Ruchu. Artura Sobiecha, Arkadiusza Piecha. Mówił, że widzi po mnie podobne zachowania. Od trenera wiele się nauczyłem. Mimo że nie grałem, to nie mam do niego żadnego żalu.

Z Chorzowa wróciłeś na Opolszczyznę – do MKS-u Kluczbork, ale to były nieudane dla ciebie miesiące.
– Przyszedłem w niełatwym momencie. Dołączyłem do kadry jako ostatni. Miałem wcześniej, po wypożyczeniu do Ruchu, problemy z rozwiązaniem kontraktu z Nadwiślanem. Przez półtora miesiąca przygotowywałem się do sezonu praktycznie sam. Wiadomo, że inaczej – tak, a inaczej – z drużyną. Trochę „zapłaciłem” też za tę kontuzję z Chorzowa. W Kluczborku potraktowali mnie na zasadzie, że muszę być „na już, na teraz”. Kredytu zaufania na dłuższą metę nie było.

Chyba dość często kluby popełniają taki błąd. Biorą napastnika po problemach zdrowotnych, jakichś przejściach, jesienią nie strzela goli i już zimą jest „odpalany”.
– Dlatego teraz w Chorzowie podpisałem kontrakt na dwa lata. Z wiarą, siłą, chcę przepracować zimowy okres przygotowawczy. Naprawdę wierzę, że jestem w stanie wywalczyć w Ruchu miejsce w podstawowym składzie.

Po Kluczborku były testy w drugoligowym Rozwoju Katowice. Styczeń 2017.
– Chwilowe. Nawet nie chcę tego liczyć, skoro byłem tam tylko na jednym treningu. Nie spodobało mi się. Uznałem, że to nie dla mnie. Zaproponowano mi półtora tysiąca złotych, do tego pokój w akademiku z jakimś młodzieżowcem. Nie byłem zadowolony, a już od kilku tygodni czekała na mnie dobra oferta z Niemiec. Postanowiłem coś zmienić i rzuciłem się na tę głęboką wodę.

TSV Kornburg 1932, szósta liga niemiecka… To trochę tak, jakbyś rezygnował z piłki.
– Na pewno niejeden mógł to tak odebrać. Odezwał się do mnie dyrektor sportowy tego klubu, Polak. Pan Kokott, ma zresztą w Katowicach firmę odzieżową. Chciał awansować ligę wyżej i potrzebował napastnika. Podsunął mu mnie chyba jeszcze Robert Szuster. Dostałem dobre warunki, usłyszałem zapewnienie, że załatwią mi pracę i treningi z 1. FC Nuernberg. Jeden, dwa w tygodniu. Wszystko było dobrze, wywalczyliśmy awans, ale tych treningów nie było.

Hmm, chyba trudno sobie wyobrazić, żeby drużyna z Bundesligi brała na treningi zawodników z szóstej ligi?
– Była też mowa o rezerwach Nuernberg, z 3. Bundesligi. Nasz sponsor główny był też sponsorem Norymbergii. Podpisałem kontrakt do czerwca, powiedziałem, że zobaczymy. Niezależnie od wszystkiego, wyszło inaczej niż wyjść miało. Treningów z Nurnberg nie było. Poziom szóstej ligi – nie ma co ukrywać – nie był najwyższy, a treningi… Do polskiej pierwszej ligi w ogóle nie może być porównania.

Trenowaliście codziennie?
– Trzy razy w tygodniu. Półamatorstwo; coś jak nasza trzecia liga.

Ile bramek wpadło?
– Z siedem. Miałem jakiegoś hat tricka, pograłem nie tylko na ataku, ale też boku pomocy. Trochę się odrodziłem. Wróciła pewność siebie. Ale byłem w Niemczech sam, dziewczyna została w Opolu, bo kończyła „magisterkę”. Postanowiłem, że wracam.

Pracowałeś?
– Przy oznakowaniu autostrad. Gdy na autostradzie była budowa, to firma, w której pracowałem, miała wszystko oznaczać tak, by nic nikomu się nie stało. Dostawaliśmy odpowiednie zdjęcia, na ich podstawie wiedzieliśmy, gdzie ma stać jaki znak. Pracowałem codziennie od 8 do 16. Potem szedłem na trening.

Fizyczna praca.
– Traktowałem to jak trening. Mam taki charakter, że nie lubię narzekać. We wszystkim staram się szukać pozytywów. Gdy na ósmą rano wstawałem do ciężkiej pracy, to mówiłem sobie: „To tak, jakbyś szedł na siłownię”. Przez pół roku schudłem w Niemczech pięć kilogramów. Czułem się dobrze. Dlatego uznałem, że spróbuję raz jeszcze w polskiej pierwszej lidze.

Inni Polacy?
– W zespole grali też Szymon Pasko i Paweł Kowal (niegdyś GKS Katowice i Calisia Kalisz – dop. red.). Oni też pracowali fizycznie, chyba w czymś związanym z kanalizacjami. Ja miałem ciut bardziej odpowiedzialną pracę, a pojechałem tam bez znajomości niemieckiego. Szkoliłem się. W firmie jedyny prócz mnie Polak przychodził raz na tydzień, dlatego musiałem sobie jakoś radzić. Nie mam na szczęście problemów z angielskim.

Szkoła życia.
– Dla mnie próbą był już wyjazd do Nadwiślana. Samemu, w nieznane rejony, jako młody chłopak. Nie boję się nowych wyzwań. Potrzebowałem czegoś takiego jak Niemcy. Zobaczyć, jak jest w innym świecie, jak wyglądają rozgrywki mistrzów świata. Bywałem na meczach Bundesligi na Norymberdze, bo w tym mieście był też mój klub. Południowa Bawaria, 100 kilometrów od Monachium.

Finansowo się trochę odkułeś?
– Zdecydowanie tak. Zwłaszcza że wcześniej w Kluczborku były lekkie zawirowania. Odkułem się finansowo, ale i psychicznie. 3-4 miesiące spędziłem sam, przemyślałem wiele spraw. Myślę, że wyszło mi to na dobre.

Tak szczerze, spodziewałeś się, że po kilku miesiącach spędzonych w niemieckiej niższej lidze możesz trafić na zaplecze polskiej ekstraklasy?
– Spokojnie. Właśnie na to się nastawiałem. Tak jak odchodziłem z Odry, tak potem z Kluczborka – mając tę samą motywację. Odpalić i pokazać, że jestem w stanie na tym poziomie, na którym mi podziękowano, z powodzeniem pograć. Myślę, że już teraz wyglądam dużo lepiej niż w chwili, gdy odchodziłem z Kluczborka.

To prawda, że byłeś latem blisko trzecioligowej Stali Brzeg?
– Po powrocie z Niemiec dałem znać kilku menedżerom, że znów jestem w Polsce. Czegoś mi szukali, a ja pozostawałem w treningu, Najpierw – w czwartoligowej Polonii Nysa, gdzie pracuje mój były szkoleniowiec z juniorów, Tomasz Rak. Gdy mam takie okresy wolnego, często się do niego odzywam, bo to dobry specjalista. Potrenowałem dwa tygodnie. Potem pojechałem do Brzegu. Mam tam raptem 25 kilometrów, dlatego powiedzieliśmy sobie w Stali, że gdy nie uda mi się znaleźć niczego wyżej, to zostanę. To była opcja rezerwowa. Poza tym, byłem na testach w Puszczy Niepołomice. Zdobyłem nawet w sparingu bramkę, ale ostatecznie do zespołu wzięli Dawida Nowaka. Pojechałem też do Pogoni Siedlce na zaproszenie trenera Łopatki, który mnie chciał, ale nie potrafił dogadać się z zarządem. Temat się przeciągał, a musiałem się na coś zdecydować. Miałem sygnał z Ruchu, stawiłem się na sparingu, zagrałem, dogadałem się i zostałem.

Nie było obaw, wejść do Ruchu znajdującego się na zakręcie?
– Nie bałem się tego. Chciałem tu wrócić, bo też mam coś do udowodnienia…

Oj, lubisz udowadniać, co?
– Traktuję to jako wyzwania. Pomaga mi to w realizowaniu swoich celów. Zawsze byłem taki charakterny, nie lubiłem zostawiać niedokończonej roboty. Chcę, żeby ludzie dobrze mnie zapamiętali. Mam nadzieję, że w Opolu kibice Odry też wspominają mnie pozytywnie.

Dużo brakuje ci do tego, by grać w Ruchu regularniej?
– Myślę, że nie aż tak. Czuję się coraz lepiej, wracam do wysokiej formy. Pozostaje tylko znaleźć pozycję (uśmiech). Prawa albo lewa pomoc, atak…

Na razie łapiesz kartki.
– To chyba wynika z chęci pokazania się! Pracuję nad tym, by opanowywać te emocje. Zawsze byłem agresywnym zawodnikiem. W Nadwiślanie był sezon, w którym dostałem 12 kartek.

Trener Juan Ramon Rocha rzeczywiście tak bardzo zaraża optymizmem?
– Ma pozytywne spojrzenie nie tylko na futbol, ale na świat. Wprowadza spokój, koncentrację. Patrzymy przed siebie z uśmiechem. Z każdym rywalem jesteśmy w stanie wygrać.

Z którym z licznego grona obcokrajowców w szatni Ruchu złapałeś najlepszy kontakt?
– Nie wiem, czy jeszcze liczyć Libora Hrdliczkę… Ale nie, Libor już jest nasz! Odpowiem zatem, że z Niko Bankowem. Bułgar, a już po kilku miesiącach dobrze mówi po polsku. Ja to pogadam z każdym, nie mam problemów z angielskim. Przyznam się, że czuję się jednym z… bardziej doświadczonych w tej szatni. To dla mnie nowość. Gdy dwa lata temu w Ruchu na treningach były „gierki” młodsi na starszych, to zawsze byłem u młodszych. A teraz – nigdy! W starej szatni siedziałem między Markiem Zieńczukiem a Łukaszem Surmą, a teraz – między Kacprem Czajkowskim a Miłoszem Trojakiem.

No dobra. Jak będzie w niedzielny wieczór?
– Wiem, że Odra ma zawodników potrafiących pograć w piłkę, jak choćby Rafał Niziołek, którego znam z Kluczborka i uważam za bardzo dobrego piłkarza. Mecz będzie otwarty – ale dla nas! Odrze jednak kibicuję. To klub z mojego regionu, bliski mojemu sercu. No – Odra to Odra, po prostu. I zawsze będę jej dobrze życzył.

Adam SETLA
urodzony: 26.10.1992 w Niemodlinie
pozycja na boisku: boczny pomocnik/napastnik
kluby: Góral Sidzina, Czarni Otmuchów (2009-10), Odra Opole (2011-13), Nadwiślan Góra (2014-15), Ruch Chorzów (2015-16), MKS Kluczbork (2016), TSV Kornburg (2017), Ruch Chorzów (2017 – ?)
w ekstraklasie: 1 mecz/0 goli
w Odrze: 67/22
w tym sezonie: 5/0

Ruch Chorzów – Odra Opole
15. kolejka Nice 1 Ligi
niedziela, 29 października, godz. 18:00, stadion przy ul. Cichej 6

Sędziuje: Tomasz Wajda (Żywiec)

foto: Mirosław Szozda